
Zimna majówka.

W niezapomnianym roku 2017 też była paskudna, zimna majówka.
Koleżanka jechała Pendolino (Pendolinem?) na spotkanie autorskie w sandałach i wracała po śniegu.
A ja już nie mam tego polaru, szkoda trochę bo nieźle grzał.
Od tamtej pory zrobił się o wiele za duży i sama siebie w nim nie mogłam znaleźć.
Walkiria przestała atakować, albo coś babiszona przegnało do diabła.
***
A przy okazji deszczowej aury wywiązała się dyskusja jak brzmi mianownik od dżdżu.
Nie byle kto ale sam Konstanty Ildefons Gałczyński w sztuce dla Teatrzyku „Zielona Gęś” pt. „Nieznany rękopis Wyspiańskiego” w usta pana Gżegżółki włożył słowa:
Muchy brzęczą.
W niebie grzmi.
Słońce świeci.
Pada dżdż.
Dlatego ja nigdy nie zaakceptuję tego dziwoląga deżdża.
Nie przekonuje mnie tłumaczenie profesora Miodka, że z dwóch jerów w słowie d + jer + żdż + jer końcowy jako słaby odpadł, ten zaś w środku przekształcił się w samogłoskę e. To jakies klituś bajdy są, czary mary językowe, i one są tylko kwestią umowną.
***
P.S. Na ogródku nie byłam od zeszłego roku! Tam już musiały powyrastać baoBABY.
***
P.P.S. Kto jeszcze pamięta, że w maju zakończyła się Druga Wojna Światowa?