Mrałka

 

Stanęła na mojej drodze w listopadowym mrozie na ulicy, gdzie marzła i wołała o pomoc.

Nie wahałam się ani chwili, choć od ponad roku była w domu nasza rezydentka Iłka, wzięta ze schroniska jako kilkutygodniowe maleństwo.

 

 

 

Mrałka, zwana też Grzybkiem, Grzybsonem, Gałką, lub po prostu Grubaskiem, bo wyjadając z misek swojej sublokatorki, przez jakiś czas wyglądała dostatniej.

Była mała, drobna i weterynarze mylili się co od jej wieku, bo wyglądała na młodszą. Zwyczajna krówka, z czarnym grzbiecikiem i główką. Z czarną plamką na białej bródce, jakby Bóg, stwarzając ją, na ostatku postawił kropkę. Na osiedlu grasowała cała banda krówek, wiele bezdomnych. Ona miała wcześniej dom, za furtką w ogrodzie, gdzie wysiadywała dopóki się komuś nie znudziła. Na szyi widoczny był ślad po obróżce, co nie uszło też uwadze weterynarza, na wizycie pilotażowej. Pamiętałam, obróżka była czerwona. Wywieziono ją gdzieś daleko, najprawdopodobniej w worku na śmieci, i porzucono. Wróciła pod swój ogród, tylko już jej tam nie chciano. Panicznie bała się worków na śmieci. Ilekroć brałam z szuflady nowy, przerażona uciekała w ostatni kąt domu. Długo nie mogła uwierzyć, że nic jej nie grozi. 

 

***

Tego dnia żałośnie miauczała na rogu ulicy, zapewne przepędzana ze swego dawnego ogrodu. Tuż obok robotnicy coś naprawiali w wykopie. Kupili jej Whiskas, i podali na śniegu, bez miseczki.

– Pani, ona tu już dwa dni tak chodzi i płacze, my dokarmiamy.

Miała początki kociego kataru, o czym świadczył szklisty wysięg z jednego oka.

***

Była wyjątkowa, od początku moja.

Nakolankowa, skacząca do każdej klamki, by otworzyć drzwi. Dlatego w moim dawnym domu, gdzie jeszcze mieszkaliśmy razem, a dzieci były małe, mąż zwiesił wszystkie klamki. Nieraz byliśmy zirytowani, gdy znienacka wchodziła. Tłumaczyliśmy zdumionym gościom, że tak mamy ze względu na bystrego kota. Iłka próbowała tej samej sztuczki, ale nigdy do końca nie pojęła na czym ona polega. Za to nauczyła Mrałkę pić wodę z kranu.

Obie damy nie znosiły się od pierwszej chwili. Ich koegzystencja polegała na omijaniu szerokim łukiem, a jeśli natknęły się na siebie w tym samym pomieszczeniu, Iłka wskakiwała na szafy, i po nich wędrowała ku wyjściu, by się nie natknąć na intruzkę. Oczywiście, kilkakrotnie doszło do poważnych łapoczynów, baby zwarły się w uścisku jak rasowe zapaśniczki, i musieliśmy rozdzielać walczące, za pomocą rzucanych w wir walki ręczników.

***

Latami spała na moich plecach albo głowie.

 

Kiedy rozpadł się mój dom, najstarszy syn zabrał Iłkę do swojej rodziny i mieszkania. Kiedy synowa była w ciąży, nie kto inny, tylko Ił testowała kołyskę, a potem wraz z nami wszystkimi witała nowego członka rodziny. 

Otoczona miłością wciąż tam mieszka, i ma bardzo kochających „człowieków”. 

 

dav

 

Wraz z najmłodszym synem i koteczką wprowadziłam się do moich schorowanych rodziców. Mrałka była ich radością. Całymi dniami siedziała na  kolanach Taty. A kiedy nagle przestała do niego przychodzić, któregoś dnia stwierdził z bólem w głosie, że pewnie czuje już od niego śmierć. Wkrótce potem umarł. A ona „zaopiekowała się” moją mamą. I kiedy pogarszał się stan chorej, jej też zaczęła unikać. Któregoś dnia Mamę zabrano do szpitala, z którego już nie wróciła.

Mrałka osładzała moją samotność. Dzieci rozeszły się w swoje strony, najmłodszy syn zamieszkał z ojcem.

Dwa lata temu u koteczki stwierdzono raka złośliwego. Usunięto jej guza z listwy mlecznej. W lecie zeszłego roku pojawiły się straszliwe ataki padaczki. Leczenie znów pomogło, ale wiedziałam, że jej zegar tyka. Cichy zabójca konsekwentnie pozbawiał ją sił witalnych. Była straszliwie wychudzona. Jadła, żywiąc komórki aliena. 

 

Kurtuazyjnie opuszczała moje kolana dla gości, albo gdy niegodziwie ją odkładałam. Spędzała wtedy czas ukryta w namiocie z koca i poduszek, zbyt dumna na to, by okazywać światu nedzę swego umęczonego ciała. Była kobietą, więc ją rozumiałam.

Jej skakanie na klamki musiało się skończyć. Spadała i obijała się nie trafiając; jak stary człowiek, coraz bardziej bezradna i niedołężna. W końcu już nic nie można było zrobić. Nic, poza ulżeniem jej w cierpieniu.

Przerzut, wielkości mandarynki, konsekwentnie i nieubłaganie przyrastał do nerki i kręgosłupa. Nieoperacyjny.

Kolejny raz musiałam podjąć najtrudniejszą w życiu decyzję.

***

Odeszla za Tęczowy Most, w mroźny dzień, tak samo jak przyszła. Była ze mną ponad jedenaście lat, ale trafiła do nas już dorosła.

 

Łapię się na tym, że …

Za każdym razem, gdy…

Ile razy rozbijam jajko…

Kiedy sięgam po jogurt…

Wciąż „sprawdzam” nieobecną kuwetę…

Widzę jej drobne ciałko, przytulam bezwiednie, słyszę jej płacz, i nie mogę sobie darować, że w ostatnią noc była głodna, bo wierzyłam w cud, że jeszcze będzie można jej pomóc, i chciałam by była gotowa do badań.

Mogła wegetować na opiece paliatywnej. Ile tygodni? Dwa, trzy? Uznałam, że nie zasługuje na tyle cierpienia, że lepiej bym ja cierpiała, rozstając się z nią. Pamiętałam gehennę matki, oplecionej kablami ze wszystkich stron, na oiomie. Jej pełne rezygnacji oczy, błagające o koniec tej udręki.

Nowotwory pozbawiają złudzeń największych fajterów.

***

Rankiem, gdy czekałyśmy na przyjazd córki, która miała nas wziąć do weta, Mrałka siadła koło swojej miski z wodą, na znak protestu, że zapomniałam o jej śniadaniu. Wciąż widzę jak tam siedzi, na stole, który jest już pusty…

***

Weterynarz płakał razem z nami.

***

Wierzę, że Tato ucieszył się na jej widok, i powiedział do Mamy:

– Krysiu, przyszła Mrałka, z wąsikami do przodu. Jak biedna Ania musi za nią płakać…