Echo dawnej solówki. Opowiadanie pod choinkę.

 

Wróciłem z trasy przed godziną, ledwo odparowałem; jeszcze ćmiły mi się w oczach znaki ostrzegawcze i informacje o zjazdach z autostrady. Te właściwe, żeby potem nie ganiać przez trzydzieści kilometrów, by zawrócić. Zdążyłem wziąć prysznic i akurat wskakiwałem w domowe pielesze, gdy usłyszałem kwękanie żony:

– Maciek, chodź tu natychmiast! Zobacz w jakim stanie wraca do domu twój syn!- darła się pokazowo moja ślubna.

– Zaraz…

– Maciek, popatrz sobie, twoje dziecko jest pijane!

– A mogę wpierw podciągnąć spodnie?- zmieliłem w ustach przekleństwo, jakby ono mogło przynieść ulgę! Wulgarne słowa wymyślono po to, by zastępowały autorytet, i są tylko wyrazem bezsilności. Wiem, to frazes, ale gdzie jest powiedziane, że ojciec nie może wygłaszać frazesów? Zwłaszcza zmęczony, po wielu godzinach intensywnej pracy. I kiedy marzył już, naiwnie o chwili oddechu.

– Ciekawe, twierdzisz, że moje? A myślałem, że nasze!

Nie, żebym jej coś zarzucał, broń boże! Kobiety lubią tak specyficznie odróżniać. Są od nas ponoć bardziej skomplikowane. Ich zdaniem idealnie nadajemy się do pewnych spraw. Kiedy na przykład trzeba skarcić niesfornego syna, dryblasa.

Po ustaniu serii dziwnych odgłosów, najpierw na klatce schodowej, a potem na naszym korytarzu – oczom mym objawił się mój pierworodny, we własnej postaci. Było późno, albo raczej wcześnie, bo noc płowiała od świtania. Dokładnie ta pora kiedy ludzie pracujący w nocy chcieliby odpocząć, kładąc się na jej ostatku spać, by zanurzyć się nie tylko w przytulnej pościeli, ale i pogrążyć w sennym niebycie.

-….ttt…tato, jest okej – wybełkotał syn, ledwo stojąc na nogach.

Musiałem go złapać za fraki i zatargać do pokoju, co nie było łatwe, gdyż znajdował się w płynnym stanie skupienia. Choć nie zaliczam się do ułomków, mój znacznie wyższy synuś, na wszelki wypadek stawiając lekki opór, nie ułatwiał mi tego ambitnego zadania.

– Wdał się w ciebie jak nic, synuś tatusia, kropka w kropkę. Możesz być dumny!- syczała, gorliwie podgrzewając w trakcie tej operacji atmosferę, moja małżonka.

Kobiety zawsze wiedzą jak podjarać faceta! Jednym słowem, a co dopiero skomplikowanym zdaniem!

– Pozwól mi złapać oddech, przecież nie było mnie tylko dwa dni, a ty robisz dramat w pięciu aktach – rzekłem zdyszany.

– Taaak?- prychnęła – otóż dowiedz się, że zawsze kiedy wyjeżdżasz gdzieś na dłużej, twój syn szlaja się w dziwnym towarzystwie, chleje na umór i bóg wie co wyrabia! Rzęzi na gitarze i ma gdzieś naukę! Musisz z nim koniecznie porozmawiać! Mnie w ogóle nie słucha.

Witek to całkiem fajny chłopak. Niedawno skończył osiemnaście lat. Ubiera się w skóry, słucha metalu, gra z pasją na „wiośle”, nosi długie pióra, ale to przecież jeszcze nastolatek, tak? Niby dorosły a jeszcze nie całkiem. Najgorszy wiek. Wypiło mu się jakieś piwko, coś tam pali, ale nigdy nie zdarzyło się by wrócił do domu narąbany. Przynajmniej za mojej w nim bytności.

– Porozmawiam z nim jutro, jak wytrzeźwieje, teraz nie ma sensu.

Przytaknęła gorliwie.

– Tak, tym bardziej, że co chwilę znikasz, a jego rąbie, też co rusz! No, ma twoje geny, twoje usposobienie, i wy… na wszystko! Jak to oni dzisiaj mawiają!

W końcu się mogłem walnąć na łóżko, ale nie zmrużyłem oka do południa, bo synuś skończył rzygać tuż przed pierwszą.  Miałem za to czas na myślenie, i postanowiłem ułożyć mowę wychowawczą, by mu przykładnie zasunąć. 

„Szybko zejdziesz na złą drogę, zobaczysz!”

„Skończysz jak menel odprowadzający, za wymuszone kilka zeta, wózki pod marketem.”

„Żadna foczka cię nie zechce”

To akurat był potworny banał, i w ogóle nie do rymu czy taktu, bo mój wysoki, barczysty pierworodny był przystojnym facetem i laski zmieniał dwa razy w miesiącu. Czym by tu postraszyć takiego ancymonka?

„Zobaczysz, skończysz na kasie w biedrze!”

Ten argument był żałosny, bo tam już ponoć lepiej płacili, niż gdzie indziej, ale nie wnikałem. Rozmaite mądrości, jak petardy wychodziły z mojej przegrzanej głowy. Jestem od lat kierowcą do wynajęcia, jeżdżę w długie trasy, i szczerze mówiąc ciężar wychowania dzieci spada na żonę. Ona z nimi stale przebywa, mimo że także pracuje, na etacie w urzędzie. Jakoś wiążemy koniec z końcem. I uchodzimy za przyzwoitą rodzinę. Mamy jeszcze córkę, ale to dzieciuch jeszcze. Do wywrotowej nastolatki sporo jej jeszcze brakuje. Młoda wyjrzała na moment ze swego pokoju, obadać przyczynę rodzinnego tumultu, wzruszyła ramionami i starannie zamknęła za sobą drzwi. Najbardziej rozsądna ze wszystkich?

Kiedy uznałem, że jako tako ułożyłem edukacyjną połajankę, i ściskam w garści spójny plan rozmowy, stanąłem do walki z bladolicym i sponiewieranym alkoholem synem. Życie to ponoć walka, a pierwszym rywalem każdego chłopaka jest rodzony ojciec. Przyjrzałem się Witkowi. Mój obraz i podobieństwo. Moje geny i odpowiedzialność. Wciąż pozostawał w marnym stanie, i nim otwarłem usta…

– Wiem, tato, wiem. Tylko pozwól, że się jeszcze wody napiję, bo ledwie żyję! Serio. I coś na ten łomot we łbie zażyję…

Krotochwilny jak ja kiedyś, mimo słabej kondycji. Dzieci się nie wybiera. Ale one nas też nie mogą dowolnie brać i kasować, smętna scheda po osobistym tatuńciu wypłynie prędzej czy później. Śmiać się czy płakać? Opieprzyć czy przytulić? Chciałoby się wszystko na raz, ale należy zachować powagę i pokazać kto tu rządzi, póki co.

– Chodź synu, musimy pogadać – zacząłem podniesionym głosem, bo chciałem okazać stanowczość.

– Chwilunia tato, muszę do kibelka…- przerwał mi, prozaicznie.

Ooops, jeszcze wczorajsza gorzała nie dała za wygraną?

„Niech gówniarz pocierpi, odechce mu się chlania na dłużej, to najlepsza lekcja pokory.”- pomyślałem przytomnie.

Podczas gdy synuś ( no szkoda mi było młodego, naprawdę!) znów się zaszył na dłuższy czas w toalecie, zacząłem rozmyślać co ta dzisiejsza młodzież ma w głowie? Nie to co my, za młodu. I …? Otóż to! Zaczęło mi się przypominać moje nastoletnie życie.I te dialogi z ojcem, mało zróżnicowane, i zdawkowe.

– Idę do kolegi, tato.

– O której wrócisz?

– Niezadługo będę.

– O dziesiątej – zapadał wyrok.

– A mogę do jedenastej? – przeginałem.

– I wyśpisz się potem, do szkoły? – zawsze to samo podejrzenie.

– Jasne.

– To zabierz klucze – przypominał mój stary, żeby mieć ostatnie słowo. Rodzice nie chodzili spać z kurami, ale z góry zakładał, że się nie znam na zegarku.

Nie zawsze trwałem grzecznie za kółkiem, jak teraz. Rozsądek nie był moją mocną stroną.

Byłem młodszy od własnego syna kiedy zacząłem swoją muzyczną przygodę, by grać w zespole rockowym. Miałem wówczas siedemnaście lat. Wygadany smarkacz z samorodnym talentem, zdolny i nieleniwy, jeżeli chodzi o występy. Biegłość nie w pierwszym pokoleniu, bo i mój ojciec grywał po pracy, nie tylko do kotleta. Skłonności dziedziczne.

Z początku grzeczniutko. Komuna jeszcze trwała. Czterech długowłosych młodzieńców miało marzenie, by kiedyś dać popis na Wembley, jak ich ukochana, wzorcowa kapela IRON MAIDEN. Była w nich pasja, grało się na byle jakich instrumentach i wydobywało z nich power. Zakamarki miejskiego ośrodka kultury. Zapach starego parkietu. Kurz podświetlony słońcem, podczas próbowania. Entuzjazm. Naiwność? Jeden wzmacniacz na dwie gitary i wokal. Bębny, każdy w innym kolorze, popękane skóry, blachy brzmiące jak srający kot na puszczy. Ale mieliśmy w planie zdobyć świat, wycisnąć z niego maksimum, i nie skończyć na byle laurach, tylko w glorii sławy i apoteozie.

***

C.D.N.